sobota, 22 października 2011

Autor: Motoduf

He's a Maniac!

Jednym z głównych przejawów mody na lata osiemdziesiąte jest powtórna popularność piosenek z musicali, które biły rekordy popularności trzy dekady temu. W prawie każdym radiu katuje się motywy takie jak „Footloose”, „Time of My Life” z „Dirty Dancing” czy kultowe „Maniac” Michaela Sembello, ilustrujące niegdyś zmagania młodej Jennifer Beals w „Flashdance”. Z ostatnim z wymienionych kawałków zawsze miałem problem – pomimo, że brzmi jak typowy, nieco naiwny (choć bardzo sympatyczny) popowy kicz charakterystyczny dla lat osiemdziesiątych, wydawał mi się dziwnie niepokojący. Jak się okazuje, nie bez powodu.

Tak się bowiem składa, że „Maniac”, piosenka opowiadająca o dziewczynie „maniakalnie” zakochanej w tańcu, zanim znalazła się we „Flashdance”, zdobyła nominację do Oscara i podbiła serca widzów, sama została zainspirowana innym, popularnym w pewnych kręgach filmem. Musicalem? Komedią romantyczną? Melodramatem? Cóż, nie do końca:



To nie pomyłka, nie wkleiłem złego kadru. Inspiracją dla słodkiej piosenki „Maniac” był... „Maniac”, niskobudżetowy slasher Williama Lustiga z początku lat osiemdziesiątych, opowiadający o maltretowanym w dzieciństwie psychopacie, który morduje i skalpuje spotkane przypadkowo ofiary. Jak to możliwe, że krwawy horror wpłynął na piosenkę o miłości do tańca? Cóż, pierwotnie słowa hitu Michaela Sembello nie brzmiały tak:


She's a maniac, maniac on the floor
And she's dancing like she's never danced before.

A tak:


He's a maniac, maniac that's for sure,
He will kill your cat and nail him to the door.

Dopiero producent piosenkarza słusznie zauważył, że pop nie idzie w parze z przybijaniem do drzwi zwierzątek domowych i o wiele łatwiej będzie sprzedać utwór, którego słowa korespondowałyby w jakiś sposób z zainteresowaniami młodzieży. Sembello posłuchał rady, zmienił koncepcję, a jego piosenka stała się hitem. Niestety, nie udało mi się nigdzie znaleźć całego tekstu pierwotnej wersji „Maniaca”, ale już te dwie linijki wystarczająco pokazują, jak niepokojąco musiały brzmieć tego typu słowa w połączeniu z taką muzyką.

„Niepokojący” to zresztą dobre określenie dla samego „Maniaca”, zapomnianego już dziś filmu Williama Lustiga z 1980 roku. Zapomnianego – należy dodać – zupełnie niesłusznie, bo to, co Lustig zaprezentował widzom trzydzieści lat temu (czyli jeszcze przed gigantycznym sukcesem „Piątku trzynastego” i „Koszmaru z ulicy Wiązów”, a także przed całkowitym wyniszczeniem gatunku, które nastąpiło gdzieś w drugiej połowie lat osiemdziesiątych) zasługuje na szczere uznanie. A fakt, że „Maniac” został po premierze zmiażdżony przez krytykę i nigdy nie dostał się do slasherowego „kanonu” niezmiernie mnie dziwi.



Kiedy William Lustig przystępował do realizacji „Maniaka”, był dwudziestopięcioletnim amatorem z dwoma pornosami na koncie (nakręconymi zresztą pod fikcyjnym nazwiskiem). Nie miał ani pieniędzy, ani szczególnych możliwości. Realizacja pełnometrażowego debiutu była więc trudna i niekoniecznie bezpieczna – budżet 350. tysięcy dolarów nie pozwalał na wykupienie praw do filmowania na ulicach miasta, ekipa musiała więc umawiać się w konkretnym miejscu o konkretnej godzinie i kręcić zaplanowane sceny zanim ktoś zdążył zawiadomić policję. Dla oszczędności w drugoplanowych rolach reżyser obsadził aktorki porno, a ujęcia z lotu ptaka „pożyczył” z innego filmu. Lustig miał jednak tyle szczęścia, że spotkał na swojej drodze dwóch bardzo utalentowanych ludzi – Joe Spinellego, charakterystycznego aktora drugoplanowego („Ojciec chrzestny”, „Taksówkarz”, „Rocky”), który zgodził się odegrać główną rolę i pomógł napisać scenariusz, oraz Toma Saviniego, cenionego już wtedy specjalistę od upiornej charakteryzacji i krwawych efektów specjalnych. Pomimo wszystkich przeciwności trzej panowie dokonali czegoś prawie niemożliwego – nakręcili sugestywny, mroczny slasher, który bardziej skupia się na psychice głównego bohatera, niż na efektownych sposobach zadawania śmierci bliźnim.

W centrum zainteresowania Lustiga cały czas pozostaje Frank Zito – psychol torturowany w dzieciństwie przez matkę. To on ten film napędza i to dzięki prowadzonej przez niego narracji „Maniac” jest tak ciekawy. Słyszymy jego myśli i błagania, rewelacyjnie połączone ze scenografią jego mieszkania – pełnego manekinów i lalek, nieco surrealistycznego, inspirowanego mocno włoskim giallo. Momentami wchodzimy nawet do głowy Franka na tyle, by poszczególne sceny obserwować z puntu widzenia opanowującej go choroby. Nie chcę zdradzać za wiele, ale jest w „Maniaku” jedna niesamowita scena, jednocześnie tak abstrakcyjna i tak realistyczna, że nawet dzisiaj, po trzydziestu latach od premiery, powoduje przyspieszone bicie serca.



Dodatkowo Lustig buduje nastrój grozy sugestywnie, nieśpiesznie, przy pomocy nowatorskich, bardzo pomysłowych środków. Kilka scen to małe arcydzieła jeśli chodzi o suspens – są ciekawie sfilmowane, rewelacyjnie zmontowane i na tyle długie, by można było polubić ofiarę i zacząć jej kibicować.

„Maniac” pozostaje jednak w ramach slashera, więc nie jest filmem tego kalibru, co „Angst” czy „Henry: portret seryjnego mordercy” - Lustig stosuje trochę uatrakcyjniających zabiegów, czasami popełnia jakiś fabularny czy montażowy błąd, nie wysuwa też żadnych konkretnych wniosków, przed czym twórcy wymienionych wyżej filmów nie uciekali. Ale to nadal znakomity, bardzo gęsty, momentami szczerze przerażający slasher, niesłusznie pomijany w większości horrorowych rankingów. I dlatego uważam, że warto o nim – choćby tu na blogu – przypomnieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najpopularniejsze posty Fetyszystów