Poszukując pierwiastka błyskotliwości na nowojorskiego Żyda
zawsze można liczyć. Facet robi filmy już od 43 lat i zaprawdę powiadam Wam - bez
większych wpadek. Ba! Bez jakiegokolwiek wyraźnego jakościowego zjazdu w dół,
co przy filmografii zawierającej bodaj 43 tytuły, jest wyczynem godnym co
najmniej literackiego Nobla (wszak Allen to autor bezbłędnych scenariuszy, za których
całokształt powinien zostać nagrodzony, bo dlaczegóż nie?).
Na początek trzeba sobie uczciwie powiedzieć jedno - wystąpić
u Allena to zaszczyt, ale zarobić na Allenie to się tak łatwo nie da. Fakt,
robi filmy niedrogie, których budżet oscyluje średnio wokół 20-25 zielonych baniek,
więc koszt jest pokrywany maleńkimi zyskami z ogólnoświatowej dystrybucji. Ale
fakt drugi jest nie mniej istotny - choć Allen w Ameryce od wielu lat traci na
znaczeniu, to gwiazdy wciąż do niego lgną. Z prostego powodu: występ u Allena
to aktorski lans budujący pozycję w piramidzie aktorstwa - praca na planie to
jedna wielka improwizacja, którą w zgrabną całość pakuje na końcu reżyser,
ukrywając nie raz warsztatowe słabości aktorów i aktorek lub wzmacniając
potencjalny talent.
Coś o kasie
Jak popatrzymy na wyniki kasowe, to mniej więcej od 1986r. i
sukcesu „Hanny i jej sióstr” każdy film - abstrahując od ich jakości - był
mniejszą lub większą wtopą, która stawała się nieco mniejsza po zaprezentowaniu
jej na europejskiej ziemi (tutaj producenci zbierali blisko 80% kasy). Dopiero „Match
Point” z 2005 roku okazał się większym sukcesem zarabiając w sumie 83 miliony.
I tak od tego czasu co czwarty film Allena odnosi sukces szczególnie
frekwencyjny, z apogeum w postaci „Midnight in Paris” z zeszłego roku, który
zarobił prawie 150 baksów, a samego Woody’ego nagrodzono (zasłużenie) Oscarem
za najlepszy scenariusz oryginalny. W międzyczasie jego filmy zarabiają niewiele,
co najwyżej oscylując wokół poniesionych kosztów.
Coś o jakości
O jakości można mówić wiele, co zasugerowałem we wstępie -
Allen jest wyjątkowo równy, wciąż tak samo błyskotliwy i wciąż… allenowski.
Innymi słowy - wierny własnej idei filmowego intelektualizmu.
Jakiś czas temu Allen wpadł na pomysł wyrwania się z okowów
Wielkiego Jabłka i ruszył na podbój Starego Kontynentu, co zaowocowało całkiem
niezłymi produkcjami, które - szczególnie pod względem finansowym - stały w
opozycji do doświadczeń na jankeskiej ziemi.
Najpierw Allen podbił Londyn świetnym „Match Point”, o
którym wspomniałem wyżej w kontekście największego hitu od wielu lat. Następnie
nieśmiało próbował zdobyć Wielką
Brytanią dość przyzwoitymi „Scoop” oraz „Snem Kassandry”, które okazały się
kasowymi niewypałami,o których niewielu dziś pamięta. Następnie „Vicky
Christina Barcelona”. Hit, wiadomo. Nawet wielu rodaków się wybrało. Muzyka, historia,
kataloński klimat były wyśmienite. To był pierwszy tak naprawdę film Allena,
który podobał się wszystkim, nie tylko krytykom - wysublimowany dowcip i intertekstualne
gierki zostały schowane trochę głębiej, a na pierwszy plan wydobyto ciekawie
zaaranżowany romans między Scarlett, Penelope a Javierem. To się udało. Nie
udał się za to powrót do neurotycznycznych snujów nowojorskich, czyli „Whatever
works” (z głupim polskim tytułem „Co nas kręci, co nas podnieca”), choć to było
odświeżające, bardzo klasycznie allenowskie filmidło. Jeszcze gorzej w oczach
publiczności wypadł „Poznasz przystojnego bruneta”, który był kręcony w
Hiszpanii. No i przyszedł czas na największy hit w karierze - „O północy w
Paryżu”, który zobaczyć powinien każdy, bo to prosta, optymistyczna historyjka,
która nie może się nie podobać. Nawet fani Allena, psioczący na poziom jego filmów w XXI wieku, musieli zdjąć czapki z głów i odszczekać wiele gorzkich i niepotrzebnych słów.
Teraz czas na oksymoron
Teraz czas na kolejny film. Biorąc pod uwagę jakościowy
cykl, czekają nas 2-3 lata słabszych obrazów od Allena, czego zwiastunem jest nakręcony
w Rzymie „To Rome with Love”, rozczarowujący krytyków, którzy mieli okazję
obejrzeć tę romantyczną komedię na bazie „Dekamerona” w ostatni weekend. Nie
wierzę w oskarżenia o niechlujstwo, nie wierzę w słaby scenariusz, a jeszcze
mniej wierzę w uwiąd twórczy - to niepodobne do autora „Zeliga”. Ale wierzę w
bezcelowość niektórych zagrań Allena, który rzeczy naprawdę wartościowe tworzy
raz na jakiś czas, w między czasie zadowalając głównie swoich europejskich fanów.
Tym razem jednak „To Rome with Love” jest jednak miażdżony
dość mocno i wyraźnie, szczególnie za nachalną pocztówkowość wprost z
turystycznych katalogów. Dodatkowo film idzie tym samym prostym i
optymistycznym tropem, co poprzednik, ale już nie tak pomysłowo i zgrabnie, i właśnie
to pójście na łatwiznę jest również wytykane.
Czy obecność Benigniego, Cruz, Eisenberga, Page i samego
Allena może zniechęcać widzów do obejrzenia komromu z Koloseum w tle? Chyba
nie. I tu jest cały pies pogrzebany - Allen odnalazł klucz do dusz widza
masowego. Obsada super, widoczki ładne, można westchnąć, można się uśmiechnąć. Ale całość taka miałka. A miałki Allen to najwyższej klasy oksymoron.
Fani mogą się bać?
Oczywiście nowego Allena łykam bez popitki. W końcu po latach znów i sam miSZCZ przed kamerą! Ale.. trochę irytuje mnie to ostentacyjne reklamowanie kolejnych miast Europy, z obowiązkową nazwą w tytule (coby ludziska byli pewni, że to jednak w Paryżu). Niemniej wybaczam, i czekam na "Beautiful Warsaw" czy też "Awesome Szczecin" ;)
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że podstawowym problemem Allena jest brak umiejętności selekcjonowania własnych pomysłów. Czasami mam wrażenie, że Allen chce zrealizować dokładnie wszystko, co mu tylko przyjdzie do głowy, a to raczej niezbyt dobra strategia, bo lepiej nakręcić dwa znakomite filmy niż pięć przeciętnych. Tymczasem spora część jego filmów jest najzwyczajniej w świecie zbędna i obawiam się, że podobnie będzie z "To Rome with Love".
OdpowiedzUsuńTak czy owak, czekam na "Midnight in Bydgoszcz" albo "Wiktoria Krystyna Kraków" ;)
z całym szacunkiem, ale Allen już nie ten sam i chyba już nie będzie, a autorowi artykułu niestety zabrakło obiektywizmu
OdpowiedzUsuńfanka Allena
autorowi na pewno zabrakło obiektywizmu. Oczywiście, że dzisiejszy Allen to nie ten sam Allen, który zrobił "Manhattan", ale to wciąż intrygujący i jedyny w swoim rodzaju twórca.
Usuńja też tęsknię za "Zeligiem", czy "Miłością i śmiercią", ale niestety to już przeszłość, a Mistrz jest już tylko exMistrzem... i bardzo mi brakuje intertekstualnych konwersacji prowadzonych z widzem, intelektualnego humoru, który mnie (i wielu innych)tak zachwycił i którego próżno szukać we współczesnych produkcjach, ale badzmy szczerzy-ostatnie obrazy exMistrza to już cień jego dawnego potencjału, gdzie prawdziwie ocierał się o geniusz...
OdpowiedzUsuńfanka Allena
niestety Allen kręci pejzaże, a właściwie widokówki, na pewno nie filmy. Barcelona, Paryż, Rzym w tej kolejce czas na Londyn :)
OdpowiedzUsuńJa bardzo lubię jego filmów, wyróżniają się na tle innych wytworów kinematografii. Będzie zawsze moim mistrzem!
OdpowiedzUsuń