Dawno, dawno temu, w czasach kiedy nikomu nie śniła się akceleracja graficzna, a konsolowcy zagrywali się na SNESie, grupka zapaleńców postanowiła zrobić grę. Pomysł mieli śmiały i oryginalny. W odpowiedzi na wszelakie "Street Fightery" utrzymane w konwencji anime, zapragnęli stworzyć produkcję nawiązującą do "Wejścia Smoka" oraz mordobić z boomu video lat '80.
Do ekipy fajterów o mało nie trafił sam Jean Claude Van Damme, ale ostatecznie wykręcił się brakiem czasu. W sumie, jak mógł się spodziewać w roku 1992, że za dekadę spadnie na samo dno? W każdym razie, w wielkim skrócie tak powstał "Mortal Kombat". Marka, która do dziś płodzi kolejne sukcesy w gatunku interaktywnych mordobić.
Trudno napisać coś konstruktywnego o fabule bijatyki, która w zamyśle powstała na użytek salonów gier. Jest tak szczątkowa i pretekstowa, bo kto wrzucający garść moniaków do automatu będzie się przejmował motywacją wojowników? Z tym problemu nie miał Paul W.S. Anderson, reżyser adaptacji filmowej. Dostał do rąk skrypt, który w mniejszym lub większym stopniu powtarzał historię znaną z ekranów maszyn do gier i komputerów. Zasada mówiąca, że to co sprawdzało się świetnie w jednym medium, w drugim może być ciężkostrawne idealnie oddaje ducha filmu "Mortal Kombat" z roku 1995.
Choć fani gier (w chwili premiery adaptacji były już 4 pozycje spod smoczego logo) docenili klimat pierwowzoru, a ci mniej wymagający nawet i fabułę, to jednak nie ma się co oszukiwać, że historia prosto z automatów będzie rozgarnięta, nawet w swoich prostych ramach. Także na plus nie było to, że do filmu nie dostał się główny wabik publiki z gier - przeszarżowana i absurdalnie krwawa przemoc. "Mortal Kombat" dostał certyfikat PG-13 i był kolorową, radosną przygodówką z bandą niemot w głónych rolach (a ci przecież według scenariusza są wielkimi mistrzami!).
Film swoje zarobił, rozpromował na świecie techniawkową napierdalankę, którą każdy jest w stanie zanucić i nawet jeśli nie lubi "Mortal Kombat", przyspieszy mu nieco tętno, potem powstał sequel adaptacji - "Mortal Kombat: Anihilation" (tak zły, że aż pominę go milczeniem), prequelowy serial (jeszcze głupszy niż fabuła oryginału!), a gry rozwijały się dalej oddzielnie od filmowego uniwersum. Napomknę jedynie, że fabuła w nich zrobiła się już tak kuriozalna, że twórcy postanowili ją zresetować (trzeba pamiętać, że wszystko zaczęło się na przedpotopowym sprzęcie, a skończyło na konsoli Playstation 2).
Tuż po ogłoszeniu prac nad nowym "Mortalem", a przed ukazaniem się jakichkolwiek poważniejszych wiadomości na ten temat, pewnego poranka 2010 roku Internet stał się świadkiem narodzin nowej legendy. Krótkometrażówka, o kręceniu której nikt nie miał pojęcia zaczęła się pojawiać we wszelkich serwisach zajmujących się udostępnianiem materiałów filmowych. 8 minutowy klip nad wyraz profesjonalnie zrobiony ukazywał krótkie wprowadzenie do historii turnieju Mortal Kombat. Tylko z tą różnicą, że wszystko zostało oddane w prawdopodobnych realiach i dodatkowo skąpane w bardzo sugestywnym, brudnym klimacie.
Świat oszalał od domysłów. Nowa gra? Potwierdzała to gwiazda klipu - Michael Jai White. Nowy film? Potwierdzała to druga gwiazda, Jeri Ryan. Nowy serial? Tego nikt nie potwierdził, ale nie można było tego wykluczyć. Po jakimś czasie ujawnił się reżyser "Mortal Kombat: Rebirth", który oznajmił, że nakręcił to za własne pieniądze (7,5 tysiąca dolarów tylko!) by przekonać Warner Bros (obecny właściciel praw do marki filmowej, jak i gier) do powierzenia mu realizacji nowego filmu, który byłby właśnie w takich klimatach. Garniturkom się spodobało, ale żeby nie oddawać wielomilionowej produkcji facetowi od paru mordobić prosto na DVD, pozwolili mu nakręcić serial z obsadą klipu, pod tytułem "Mortal Kombat: Legacy".
To, co odróżnia tego tasiemca od innych, to format. Nie jest to ani produkcja publicznej telewizji, ani HBO. To serial... internetowy. Premierowy odcinek liczący 12 minut został nadany na youtube'owym kanale Machnima we wtorek, 12 kwietnia 2011. Chyba wszyscy na to czekali. Zdawało się, że Kevin Tancharoen potrafił pogodzić ze sobą fanów growego pierwowzoru, jak i przeciwników fantasy oraz strzelania kolorowymi pociskami energii z odbytu. Zasiadłem do premierowego epizodu, niedługo po jego pojawieniu się. I co? I gówno.
Możemy zapomnieć o realiźmie. Całość od początku jest skąpana w klimatach taniego s-f (w grach też to było - Kano, jego strzelające laserami oko, cyborgi, metalowe ręce Jaxa i inne tego typu bzdury...), gdyż na porządku dziennym tu jest używanie przez postaci hologramowych kasków (?), a także broni zakoszonej z ranczo George'a Lucasa. "Broni?" Czy przypadkiem "Mortal Kombat" to nie bijatyka? Gra, owszem. Filmy i wcześniejszy serial też. Ale "Legacy" póki, co nie wygląda na mordobicie. 12 minut trwa odcinek, a serwuje nam 7 minutową strzelaninę, gdzie w ruch idą lasery i CGI krew, by na sam koniec zaserwować półminutową potyczkę. W dodatku bardzo słabą. Gdzie się podziała rewelacyjna choreografia z "Rebirth"? Tytaniczne starcie Johnny'ego Cage'a z oszpeconym psychopatą kipiało od emocji, ale także świetnych, skomplikowanych, efektownych (ale dalekich od pustego efekciarstwa) technik. Michael Jai White, który wielokrotnie pokazał, że jest bardzo uzdolnionym fajterem nie prezentuje w "Legacy" NICZEGO, czego nie byłby w stanie wykonać KTOKOLWIEK.
Wielka szkoda, że po "Rebirth" pozostała jedynie kolorystyka (i to też tylko w scenach na komisariacie) oraz obsada. Wiele wskazuje na to, że jednak motywy fantasy z gry także pojawią się w tym serialu. Jak dla mnie - zmarnowany potencjał, bo można było przyciągnąć zaciekawionych fanów gier, ale też przekonać ludzi (takich jak ja), którzy raczej nie przepadają za czarodziejami i magicznymi potworkami. "To co sprawdza się świetnie w jednym medium, w drugim może być ciężkostrawne" - i tak też jest z "Mortal Kombat: Legacy".
Wspaniała digitalizowana grafika była tą cechą, która wyraźnie miała oddzielić dziecko ówczesnego Midway od konkurencji. Znaczy to mniej więcej tyle, że odwiedziny w sąsiedniej siłowni zaowocowały skompletowaniem obsady, która w pełnych strojach i charakteryzacji wykonywała na tle blue boxa (a często... grey boxa) sekwencje ruchów, które były rejestrowane specjalną kamerą, a potem przenoszone do komputera.
Do ekipy fajterów o mało nie trafił sam Jean Claude Van Damme, ale ostatecznie wykręcił się brakiem czasu. W sumie, jak mógł się spodziewać w roku 1992, że za dekadę spadnie na samo dno? W każdym razie, w wielkim skrócie tak powstał "Mortal Kombat". Marka, która do dziś płodzi kolejne sukcesy w gatunku interaktywnych mordobić.
Trudno napisać coś konstruktywnego o fabule bijatyki, która w zamyśle powstała na użytek salonów gier. Jest tak szczątkowa i pretekstowa, bo kto wrzucający garść moniaków do automatu będzie się przejmował motywacją wojowników? Z tym problemu nie miał Paul W.S. Anderson, reżyser adaptacji filmowej. Dostał do rąk skrypt, który w mniejszym lub większym stopniu powtarzał historię znaną z ekranów maszyn do gier i komputerów. Zasada mówiąca, że to co sprawdzało się świetnie w jednym medium, w drugim może być ciężkostrawne idealnie oddaje ducha filmu "Mortal Kombat" z roku 1995.
Choć fani gier (w chwili premiery adaptacji były już 4 pozycje spod smoczego logo) docenili klimat pierwowzoru, a ci mniej wymagający nawet i fabułę, to jednak nie ma się co oszukiwać, że historia prosto z automatów będzie rozgarnięta, nawet w swoich prostych ramach. Także na plus nie było to, że do filmu nie dostał się główny wabik publiki z gier - przeszarżowana i absurdalnie krwawa przemoc. "Mortal Kombat" dostał certyfikat PG-13 i był kolorową, radosną przygodówką z bandą niemot w głónych rolach (a ci przecież według scenariusza są wielkimi mistrzami!).
Film swoje zarobił, rozpromował na świecie techniawkową napierdalankę, którą każdy jest w stanie zanucić i nawet jeśli nie lubi "Mortal Kombat", przyspieszy mu nieco tętno, potem powstał sequel adaptacji - "Mortal Kombat: Anihilation" (tak zły, że aż pominę go milczeniem), prequelowy serial (jeszcze głupszy niż fabuła oryginału!), a gry rozwijały się dalej oddzielnie od filmowego uniwersum. Napomknę jedynie, że fabuła w nich zrobiła się już tak kuriozalna, że twórcy postanowili ją zresetować (trzeba pamiętać, że wszystko zaczęło się na przedpotopowym sprzęcie, a skończyło na konsoli Playstation 2).
Tuż po ogłoszeniu prac nad nowym "Mortalem", a przed ukazaniem się jakichkolwiek poważniejszych wiadomości na ten temat, pewnego poranka 2010 roku Internet stał się świadkiem narodzin nowej legendy. Krótkometrażówka, o kręceniu której nikt nie miał pojęcia zaczęła się pojawiać we wszelkich serwisach zajmujących się udostępnianiem materiałów filmowych. 8 minutowy klip nad wyraz profesjonalnie zrobiony ukazywał krótkie wprowadzenie do historii turnieju Mortal Kombat. Tylko z tą różnicą, że wszystko zostało oddane w prawdopodobnych realiach i dodatkowo skąpane w bardzo sugestywnym, brudnym klimacie.
Świat oszalał od domysłów. Nowa gra? Potwierdzała to gwiazda klipu - Michael Jai White. Nowy film? Potwierdzała to druga gwiazda, Jeri Ryan. Nowy serial? Tego nikt nie potwierdził, ale nie można było tego wykluczyć. Po jakimś czasie ujawnił się reżyser "Mortal Kombat: Rebirth", który oznajmił, że nakręcił to za własne pieniądze (7,5 tysiąca dolarów tylko!) by przekonać Warner Bros (obecny właściciel praw do marki filmowej, jak i gier) do powierzenia mu realizacji nowego filmu, który byłby właśnie w takich klimatach. Garniturkom się spodobało, ale żeby nie oddawać wielomilionowej produkcji facetowi od paru mordobić prosto na DVD, pozwolili mu nakręcić serial z obsadą klipu, pod tytułem "Mortal Kombat: Legacy".
To, co odróżnia tego tasiemca od innych, to format. Nie jest to ani produkcja publicznej telewizji, ani HBO. To serial... internetowy. Premierowy odcinek liczący 12 minut został nadany na youtube'owym kanale Machnima we wtorek, 12 kwietnia 2011. Chyba wszyscy na to czekali. Zdawało się, że Kevin Tancharoen potrafił pogodzić ze sobą fanów growego pierwowzoru, jak i przeciwników fantasy oraz strzelania kolorowymi pociskami energii z odbytu. Zasiadłem do premierowego epizodu, niedługo po jego pojawieniu się. I co? I gówno.
Możemy zapomnieć o realiźmie. Całość od początku jest skąpana w klimatach taniego s-f (w grach też to było - Kano, jego strzelające laserami oko, cyborgi, metalowe ręce Jaxa i inne tego typu bzdury...), gdyż na porządku dziennym tu jest używanie przez postaci hologramowych kasków (?), a także broni zakoszonej z ranczo George'a Lucasa. "Broni?" Czy przypadkiem "Mortal Kombat" to nie bijatyka? Gra, owszem. Filmy i wcześniejszy serial też. Ale "Legacy" póki, co nie wygląda na mordobicie. 12 minut trwa odcinek, a serwuje nam 7 minutową strzelaninę, gdzie w ruch idą lasery i CGI krew, by na sam koniec zaserwować półminutową potyczkę. W dodatku bardzo słabą. Gdzie się podziała rewelacyjna choreografia z "Rebirth"? Tytaniczne starcie Johnny'ego Cage'a z oszpeconym psychopatą kipiało od emocji, ale także świetnych, skomplikowanych, efektownych (ale dalekich od pustego efekciarstwa) technik. Michael Jai White, który wielokrotnie pokazał, że jest bardzo uzdolnionym fajterem nie prezentuje w "Legacy" NICZEGO, czego nie byłby w stanie wykonać KTOKOLWIEK.
Wielka szkoda, że po "Rebirth" pozostała jedynie kolorystyka (i to też tylko w scenach na komisariacie) oraz obsada. Wiele wskazuje na to, że jednak motywy fantasy z gry także pojawią się w tym serialu. Jak dla mnie - zmarnowany potencjał, bo można było przyciągnąć zaciekawionych fanów gier, ale też przekonać ludzi (takich jak ja), którzy raczej nie przepadają za czarodziejami i magicznymi potworkami. "To co sprawdza się świetnie w jednym medium, w drugim może być ciężkostrawne" - i tak też jest z "Mortal Kombat: Legacy".
Też swojego czasu łamałem palce na kolejnych fatality i całkowicie zgadzam się, że MK to w świecie filmowym zmarnowany potencjał. Chyba już nie doczekamy się porządnej bijatyki dla samej bijatyki, bez PG-13, z lytrami krwi i łamanymi kończynami - a tak powinno moim zdaniem wyglądać filmowe MK. Co do pierwszej ekranizacji mam wprawdzie sentyment, ale to dlatego, że kiedy wychodziła byłem PG-7.
OdpowiedzUsuń