Ale zanim przyjrzymy się tym najmłodszym w Hollywood (i
peryferiach), przypomnijmy sobie tych obecnych, którzy dowiedli już swej klasy
wielokrotnie, są lubiani, wciąż doceniani, a ich nazwisko, choć nie zawsze umieszczane
w hitach kasowych, zwiastuje zawsze wysoki poziom aktorstwa, nawet jeśli sam
film niekoniecznie jest udany.
Skupiam się tylko na aktorach i to tych anglojęzycznych, bo
raz, że i tak wybór jest olbrzymi i potrzebne jakieś ograniczenie, a dwa - na
kobiety przyjdzie czas. Mężczyźni przodem.
Na początek
starszyzna, czyli ci, którzy największe role mają za sobą i z dużym prawdopodobieństwem
nie przeskoczą zawieszonej przez siebie poprzeczki.
Al Pacino (71) - ostatnia wielka rola to „Kupiec wenecki” z
2004 r., czyli duża zniżka formy w ostatnich latach i brak dobrych filmów w
dorobku.
Robert de Niro (68) - od wielu lat pałęta się po średniej
jakości filmidłach, które wpadają na ekrany, znikają i wszyscy o nich
zapominają. Rozmienia się na drobne.
Jack Nicholson (74) - od czasu przeszarżowanej roli w “The
Departed” pojawił się w dwóch komediach romantycznych. I tyle.
Anthony Hopkins (74) - ostatnio same role drugoplanowe w wielkobudżetowym
kinie („Wilkołak”, „Thor”, „Beowulf”) i jedna główna w średniej jakości
horrorze („The rite”)
Dustin Hoffman (74) -
również niewidoczny na dużym ekranie, choć przyszłoroczny “Luck” od HBO na
pewno dowiedzie wysokiej klasy Dustina.
Morgan Freeman (74) - mam wrażenie, że to etatowy narrator
filmowy, którego obecność sprowadza się do asystowania na drugim planie w roli
mędrca.
Michael Caine (78) - świetna rola w “Harry Brown” dowiodła,
że facet ma jeszcze wiele do zaoferowania.
Clint Eastwood (81) - przede wszystkim reżyseruje (z różnym
skutkiem, choć nigdy poniżej szkolnej „czwórki”), a jak występuje, to tylko w
swoich filmach, ostatnio w wielka rola w wielkim „Gran Torino”
Jeremy Irons (63) - ostatnio bryluje w demonicznej roli w „Rodzinie
Borgiów”, a w kinie tylko sobie doarabia występani w „Królestwie niebieskim” , „Eragonie”
czy „Różowej Panterze”.
Gene Hackman (81) - od 7 lat na emeryturze. Szkoda.
Jeff Bridges (62) - kiepskie 10 lat po „Big Lebowskim” z
1998r. odkupuje sobie z nawiązką. Najpierw niespodziewany Oscar za znakomitą
rolę w „Crazy Heart”, rok później nominacja za „Prawdziwe męstwo”. Teraz czas
na blockbustery - Tron, RIPD i kilka innych w planach.
Pogubił się kompletnie. Czy rola Berniego Madoffa będzie adekwatna do talentu, jaki posiada? |
Mamy też średnie
pokolenie aktorów, powiedzmy blisko 50. roku życia, którzy wiele już
udowodnili, część z nich opus magnum aktorstwa ma z sobą, ale możemy jeszcze liczyć na wielkie role w ich wykonaniu, być może
nawet te największe.
Ralph Fiennes (49) - ostatnio znany z roli Voldemorta.
Próbuje reżyserii („Coriolanus”) z podobno bardzo dobrym skutkiem.
Sean Penn (51) - wielki aktor, polityczny aktywista, prawie
każdego roku wielkie role. W 2011 przebiera się za podstarzałego gwiazdora w
„This must be the place”. Oscar?
Tom Hanks (55) - w latach 90. ulubiona gwiazda Amerykanów obecnie trochę z boku. Próbuje reżyserować
(„Larry Crowne”), ale kompletnie nieudanie.
Tom Cruise (49) - na Gwiazdkę serwuje czwartą część misji niemożliwej
do wykonania (wbrew pozorom nieźle się zapowiadającej). W planach, odważne jak na TC, „Rock of Ages” i kilka innych
ciekawych projektów.
Daniel Day-Lewis (54) - gra raz na kilka lat. I zawsze wybitny.
Za rok zobaczymy go w „Lincolnie” Spielberga. Na pewno ścisła czołówka
aktorstwa filmowego.
Russel Crowe (47) - solidny, ale poprzeczki wyznaczonej
przez Scotta i Manna nie przeskakuje. Obecność w rimejkowanym Supermanie na
pewno mu nie pomoże. Ale już nowa wersja "Nędzników" - już tak.
George Clooney (50) - na fali. Reżyseruje („Idy marcowe”),
gra („The Descendants”). Innymi słowy - mierzy wysoko, ambitnie i nie boi się
niczego.
Kevin Spacey (52) - ostatnio przeciętna rola w „Horrible
Bosses” i wybitny narracja w wybitnym „Moon”. Wciąż stoi gdzieś z boku.
Mel Gibson (55) - coraz rzadziej na ekranie (wielka
szkoda!), ale za to gdy się pojawia od razu magnetyzuje (znakomity w „The
Beaver”), nawet jeśli film jest najwyżej średni (jak choćby w „Edge of
Darkness”).
Nicholas Cage (47) - raz na 10 projektów trafi mu się perełka, po pojawieniu się której wraca znowu do najgorszego typu kina, czyli idiotycznych blockbusterów. Podobno ma problemy z kasą. No cóż, czy ma to go usprawiedliwiać?
Denzel Washington (57)- średnie filmy, średnie role. Kto
lubi Denzela, ten filmy polubi. Kto nie lubi, dla tego Denzel jest nie do
zauważenia.
Brad Pitt (48) - różnorodność ról, unikanie większych wpadek
scenariuszowych - Pitt jest wielki i wciąż czeka na potwierdzenie wielkości. Może
„Moneyball”? Może „Cogan’s Trade”? Może “World War Z”? Każdy z tytułów brzmi
świetnie.
Johnny Depp (48) - nie wiem jak Wam, ale mi się Depp
znudził. Koleś powinien na jakiś czas odstawić na bok Burtona i Sparrowa i
zacząć eksperymentować z własnym emploi. Czy „The Rum Diary” pozwoli na inne
spojrzenie na Deppa?
Bruce Willis (56) - gdzieś się koleś pogubił. Od „Niezniszczalnego”
z 2000r. nie pojawił się w dobrym filmie w głównej roli. Przypominacie sobie
jakiekolwiek tytuły, prócz „DH 4.0” i występów obok innych gwiazd w „Sin City”
czy „RED”? No właśnie, ja też nie. Zapowiedziane piąte wcielenie McClane'a brzmi co najmniej tandetnie.
Ambitny, pracowity, wciąż poszukujący, grający, reżyserujący (ze świetnym skutkiem) |
Mamy także tych
młodszych, powiedzmy bliskich czterdziestki, którzy, podobnie jak ci powyżej,
udowodnili już wiele, mają rzesze zwolenników, kilka znakomitych filmów na
koncie, ale wisienka na torcie jeszcze przed nimi (i widzami). Są zresztą na
tyle młodzi, że mają jeszcze co najmniej 20 lat na udowodnienie światu swojej
wybitności (choć kilku z nich udowadnia to od lat). Na szerokie wody wypłynęli na
przełomie wieków.
Edward Norton (42) - koleś zniknął. Oprócz “Hulka” z 2008
nie pojawił się w kinie mainstreamowym, bo niewielu zna “Pride & Glory”, no
nie? Całe szczęście, że Wes Anderson wziął go do „Moonrise Kingdom”.
Ewan McGregor (40) - solidny, acz popadający w przeciętność.
Staje się takim aktorem mało przeszkadzającym w oglądaniu. Niczym nie zaskakuje,
gra w niezłych filmach ("Salmon fishing in Yemen" Hallstroma, "Jack the Giant Killer" Singera)
Christian Bale (37) - lubiany, doceniany, nieźle łączący ambicję
(„Fighter”, „I’m not there”, „Public Enemies”) z mainstreamem (Batmany). Chyba
wszyscy przyzwyczaili się do dużej klasy Bale’a, choć zdarzają mu się wielkie
wpadki (T4).
Leonardo di Caprio (37) - wciąż udowadnia wszystkim jak
wielki potrafi być, jak dobrze potrafi zagrać. Niektórzy doceniają jego
wysiłki, ale wielu wciąż w nim widzi Leosia, nawet pod makijażem starca
(„J.Edgar”). Eastwood da mu w przyszłym roku Oscara? Wiele na to wskazuje.
Robert Downey Jr (44) - Sherlocki, Iron Many i Avangersi -
to z nimi przede wszystkim romansuje Downey Jr. Dobre role, choć na jedno
kopyto. Taka jest już gra Roberta. Mel Gibson też gra podobnie - i co z tego?
Matt Damon (41) - ma nosa do niezłych projektów („The
Adjustement Bureau”), współpracuje z ciekawymi ludźmi (Soderbergh, bracia Coen,
Greengrass, Crowe, Blomkamp). Stara się, choć wybitnych ról w jego filmografii
brak.
Clive Owen (47) - ciekawy aktor w ciekawych, niebanalnych
filmach („Children of Men”, „The international”), który wciąż czeka na większe
aktorskie wyzwanie.
Gerard Butler (42) - Spartaaaa! Stuningowana
wersja Russela Crowe, choć nie tak uzdolniona dramatycznie. Jednak wiele przed
nim, a że patrzy się na Gerarda bezproblemowo, to wypada mu życzyć wszystkiego
najlepszego.
W ramach bonusu:
Viggo Mortensen (53) - chyba jako jedyny z ekipy „Władcy
Pierścieni” wciąż pnie się do góry, nie boi się aktorskich wyzwań, zaskakuje.
Ostatnio współpracuje z Davidem Cronenbergiem, ale i rola w „The Road” była udana, a już niedługo pokaże
się u Sallesa w „W drodze” na podstawie powieści Kerouaca.
W obwodzie:
Eric Bana, William H. Macy, John C. Reilly.
Jeden z najbardziej docenianych aktorów, według niektórych przeceniany, według innych - niedostatecznie doceniony |
Jeszcze nie skończyłem czytać, ale tak na szybko - pisanie o Stallone, że "mięśnie mu zwiotczały podobnie jak Arniemu", mija się z prawdą - Sly wciąż ostro pakuje i jak na 65-latka wygląda doskonale i na pewno nie zwiotczał:
OdpowiedzUsuńhttp://www.youtube.com/watch?v=pl3BekaKNCY&feature=related
Dux ma rację. Des też, z Deppem na ten przykład. Cholera jest facet do wyrzygania. Choć talent ma. Najbardziej lubię go oglądać w Edwardzie Nożycorękim. A najbardziej trzymam kciuki za Fiennesa, mam nadzieję, że najlepsze dopiero przed nim.
OdpowiedzUsuńodkrycia, a gdzie już-nie-odkrycia? (cilliany murphy, ryany goslingi, josephy gordon-levitty...)
OdpowiedzUsuńtak w ogóle to patrzę na twoją listę i uświadamiam sobie, że większość tych gości NAPRAWDĘ MNIE NIE OBCHODZI (w sensie przyszłości, nie klasyki). wyjątki: irons, eastwood, macy, c. reilly. ach, i zgubiłeś seymoura hoffmana (który skądinąd debiutuje na stołku reżyserskim).
Sylwek jest napakowany, ale widać w nim przepakowanie, choć to czysto subiektywny pogląd, podyktowany ogólnego typu estetyką :)
OdpowiedzUsuńZ typów wkurzających wybija się powoli Downey Jr., który jest bardzo ok, ale w ostatnich lata trzyma się jednego wizerunku. Szkoda, bo że umie więcej, to Zodiak pokazał.
artu, jutro będą [patrz: ostatni wers wpisu]
OdpowiedzUsuńno tak, ale trudno mówić, by taki murphy i gosling byli "najnowszymi odkryciami aktorskimi". nowy to jest fassbender, cumberbatch jest nowy...
OdpowiedzUsuńok, można i tak, ale "nowy" i "nienowy" to też kwestia oceny skali ich obecnych osiągnięć, potencjału + wiek, który odgrywa istotną rolę. Tak wybrałem, tak posegregowałem, dziesiątki nazwisk pominąłem :)
OdpowiedzUsuńW pytę wpisik :) Chciałem jednak nawiązać do trzech nazwisk:
OdpowiedzUsuń- Eastwood - reżyseruje świetnie, ale "wielka rola" w Gran Torino? Rola gościa z wyrazem twarzy przy rozwolnieniu?!
- Robert Downey Jr - komiksy to jedno, ale gość to dla mnie świetnie zagrany, zapijaczony dziennikarz z "Zodiaka".
- Robert de Niro - smutne, ale prawdziwe. Od czasu "Jackie Brown" mój ulubiony aktor wyrabia takie rzeczy, że żal patrzeć. Miał jednak ostatnio dwie fajne role na drugim planie - kapitana w "Stardust" no i senatora w "Machete" :)
@ des
OdpowiedzUsuń"ok, można i tak, ale "nowy" i "nienowy" to też kwestia oceny skali ich obecnych osiągnięć, potencjału + wiek, który odgrywa istotną rolę."
no tak, ale nie zestawisz "młodych", którzy pojawili się dziesięć lat temu, z tymi sprzed 2-3 lat. stąd moje delikatne ale. zobaczymy po cdn.:)
Pacino zaliczył dobry występ w "You don't know Jack", głośnym docenianym filmie telewizyjnym HBO, a był jeszcze bardzo dobry występ w "Aniołach w Ameryce". Więc tak trochę na wyrost, choć kinowo faktycznie cienko przędzie.
OdpowiedzUsuńJakieś 70% tych nazwisk to naprawdę dobrzy aktorzy, którzy gdyby zostali zaangażowani w jakiś porządny projekt, to przywaliliby z grubej rury i jakoś pchali to kino do przodu, niestety ceni się i gra same ciekawe role tylko paru z nich.
OdpowiedzUsuńja bym powiedział, że nie 70%, a 100% z nich już praktycznie udowodniło, że mają nieprzeciętny talent.
OdpowiedzUsuńHmm, pomysł może i zacny, ale po łebkach - jak na Ciebie Des, to wyszła niezła chałtura (patrz wpadki ze Sly'em czy Hoffmanem, który przecież co chwila gdzieś się pojawia, choć często na drugim planie, to jednak wciąż gra świetnie i tryska energią, a projekty ma różnorodne; bo o tych pominiętych, już nie wspominam). Oby z aktorkami poszło lepiej ;)
OdpowiedzUsuńale to nie mialo nie byc po lebkach, anonimie. zbyt wiele nazwisk i jasne, ze wiele pominalem. to szybki przeglad nie precyzyjny wglad w dzisiejsze stany gwiazdorskie. 1,2 zdania na temat, zaden elaborat.
OdpowiedzUsuńco do pominietych nazwisk jeszcze. zdaje sobie sprawe, ze nie wspomnialem o hoffmanie, bardemie, carreyu, gleesonie, c.hallu, mcshane, dafoe, sheenie i w cholere wielu, wieku innych. to nie almanach jednak, wiec moge sobie pozwolic na zagranie na nosie wobec oczekiwan, czyz nie ;)
Czyż tak :)
OdpowiedzUsuńoj tam, oj tam :)
OdpowiedzUsuńMi brakuje najbardziej Seana Connery'ego :) Podobno Clint Eastwood ma wkrótce zagrać w debiucie reżyserskim Roberta Lorenza "Trouble with the Curve".
OdpowiedzUsuń