A ja kino wojenne (człowiek versus przyroda) bardzo lubię. Tym
bardziej jeśli jest katastrofa (wypadek samolotowy), śnieg (w filmie to Alaska),
wygłodniałe zwierzęta (wilki), głód, brak nadziei i samotność. Zazwyczaj
wygląda na bardzo dobrze na ekranie, choć granica śmieszności i umowności, demonizowania
i przesadzania, nie mówiąc już o zgodności z faktami (nauki przyrodnicze), jest
często przekraczana. Czy tak będzie w tym przypadku?
Trudno powiedzieć. Wiadomo, że wilki nie atakują ludzi,
chyba że chorują na wściekliznę lub mają absolutny brak bazy żywieniowej. Czy
Liam Neeson, etatowy twardziel, dawno nie widziany w większej roli Dermot
Mulroney, James Badge Dale ze świetnego serialu „Rubicon” i inni dadzą radę?
Inni dawali. Co więcej, nie pamiętam nawet wyjątkowo słabych
filmów survivalowych. 14 lat temu w „Lekcji przetrwania” Anthony Hopkins uczył
krnąbrnego Aleca Baldwina jak przetrwać na… Alasce. Po wypadku samolotowym.
Przed wilkami. I niedźwiedziami. Oczywiście zbieżność scenariuszy całkowicie
przypadkowa. Do podobnego typu kina należy „Jeremiah Johnson” z Robertem
Redfordem z 1973, ale tu już główny bohater sam sobie wybiera dzicz i przyjaźni
się z misiem. Podobnie jak bohater „Into the Wild”, tyle że miś przyjaźnić się
z nim nie chce. Nie można nie wspomnieć o historii Robinsona Crusoe,
szczególnie tej najlepszej, z Piercem Brosnanem w roli głównej, a także „Cast
Away” z Hanksem i Wilsonem. Ten ostatni należy zresztą do, powiedzmy,
podgatunku survivalowego, gdzie główną rolę, obok katastrofy i przyrody, gra psychika
bohatera, jego wola przetrwania, tracona bądź zyskiwania nadzieja. Tutaj koronna
konfrontacja odbywa się w głowie, w wyobraźni, w cierpieniu w samotności.
Choćby taki „Alive - dramat w Andach” (wypadek samolotowy, góry, śnieg, nie ma
wilków), oparty na faktach, gdzie grupa młodych futbolistów próbuje przetrwać w
wielkim mrozie. Albo wybitny, może nawet najwybitniejszy dramat survivalowy, „Touching
the Void”, gdzie dokumentalna rzeczywistość spotyka się z niesamowitą wolą
przetrwania w skrajnie nieprzyjaznych warunkach. Zeszłoroczne „127 godzin” poszło
tą samą drogą, ale w intensywności dramatu, emocjach, podziwie dla bohaterów
Danny Boyle historii z „Touching the Void” nie przebił.
Joe Carnahan proponuje zwierzęcy survival. Zapowiadał coś w
stylu „Szczęk” i pewnie takiego sensacyjnego akcyjniaka dostaniemy. Spieprzyć
temat trudno, bo i obsada dobra (sami twardziele) i śnieg ładnie się prezentuje
na ekranie (szczególnie krew na śniegu, a tej będzie pełno).
A propos samego Carnahana. Facet rozmienia się na drobne.
Nie żebym nie wierzył w powodzenie „The Grey” ale od kogoś, kto odpowiada za „Narc”,
kilka lat temu wymagało się więcej, nie mówiąc już o oczekiwaniach i
nadziejach.
Z filmów o podobnych klimatach survivalowych przypomina mi się znakomity film "Człowiek w dziczy" z Richardem Harrisem (podczas polowania człowiek zostaje zaatakowany przez niedźwiedzia i zostawiony przez towarzyszy na pewną śmierć). Dobry jest także film "Śmiertelne polowanie" z Charlesem Bronsonem i Lee Marvinem. A z tych, które wymieniłeś to najlepszy jest bez wątpienia "Jeremiah Johnson" (tylko że w tym filmie nie ma "przyjaźni z misiem").
OdpowiedzUsuńKrew? Walka o przetrwanie? Śnieg? To wszystko znajduje się w świetnych proporcjach w filmie "Frozen" z 2010 roku - powiem tylko, że kilkoro młodych ludzi utyka na noc na kolejce górskiej, nadchodzi noc, zimno jak cholera... mocna rzecz! Nic szczególnego nie zdradziłem, trailery pokazują znacznie więcej ;)
OdpowiedzUsuń